Tekst
ZUZANNA BOJDA
Reżyseria
MACIEJ GORCZYŃSKI
Dramaturgia
ZUZANNA BOJDA
Obsada
KAROLINA GIBKI, JERZY PAL, TOMASZ PIASECKI, KAMIL URBAN, MONIKA WENTA
TOMASZ WIŚNIEWSKI
Scenografia
KAJA MIGDAŁEK
Muzyka
MAREK GŁÓWCZYK
Projekcje, trailer, zdjęcia ze spektaklu
TVING
Plakat
IWONA BANDZAREWICZ
Inspicjent
KATARZYNA JĘDRZEJCZYK
Produkcja
TEATR im. LUDWIKA SOLSKIEGO w TARNOWIE
Premiera
31 grudnia 2014
Łukasz Drewniak, Kołonotatnik / 39
Pojadę na ten spektakl jeszcze raz, bo jak się okazało, widziałem wersję przedpremierową, pracę w toku, pierwszy szkic o płynnym zakończeniu, choć już biletowany i pokazywany tarnowskiej publiczności. Maciej Gorczyński, student Wydziału Reżyserii Krakowskiej PWST, realizuje u dyrektorów Balawejdera i Porcariego tekst swojej koleżanki z roku Zuzanny Bojdy – Lato 1910. Takie jakby preludium do 622 upadków Bunga. Próba rekonstrukcji atmosfery wspólnych wakacji krakowskiej bohemy artystycznej, procesu przyciągania i odpychania, uwodzenia i wzajemnej fascynacji. Młody Witkacy jest zakochany w Irenie Solskiej, przyglądają się temu Leon Chwistek, mag Childeryk, czyli Tadeusz Miciński i zazdrosny mąż Ludwik Solski.
Nie będzie to jednak ani romans, ani szkic biograficzny. Spektakl nie ma fabuły, składa się z kilkunastu scen-przeczuć, wizji, prób wprowadzenia się w trans. Po scenicznej oranżerii pełzają projekcje, zmysłowy głos recytuje coś po francusku z offu, Chwistek gra na włożonej w usta igle, jej drżenie rozwibrowuje bohaterów. Nic się nie dzieje, żadnych intryg, pocałunków, scen zazdrości. Tarnowscy aktorzy przedstawiają się z imienia i nazwiska, podają imiona swoich postaci i zapraszają nas na rodzaj emocjonalnego „jammowania”. Tu nie opowiada się o uczuciach za pomocą słów, ale szuka się ich w obecności, rytuale wyjść i zejść ze sceny. Bardzo dziwny spektakl. Będący chyba nadal zagadką dla aktorów, szukających właściwej tonacji, gestu-klucza, nastrojenia. Znajomość biografii Witkacego i Solskiej nic tu nie rozjaśnia, a raczej zaciemnia, bo ani Karolina Gibki, ani Kamil Urban nie kopiują realnie żyjących postaci. Są współcześni, tylko uwięzieni w kostiumie z epoki. Gorczyński terminował w Gardzienicach, widziałem jeden jego gdański spektakl o Schulzu, skondensowany, gęsty, hermetyczny, a jednocześnie mknący przed oczami widzów jak Express InterCity. I teraz też tak jest. Niewiele ponad godzinny spektakl przetacza się przez publiczność i zamiast znaczeń i przesłań zostawia po sobie tylko tak zwane ogólne wrażenie „dziwności istnienia”.
Ulotności uczuć, niemożliwości zapisania i odtworzenia chwili. Lato 1910 było jedno i zdarzyło się tym innym, ale jednocześnie sami możemy odszukać podobne stany, sytuacje w naszym życiu. Można zaaranżować takie „okoliczności” w teatrze – zdaje się mówić Gorczyński. Frapuje mnie ten reżyser.
Nazwijmy go „frapperem”. Bo może on nie chce u progu swojej kariery szukać wielkich i aktualnych tematów, a spróbuje na nowo zdefiniować „czystą formę w teatrze”? Czymkolwiek by dziś nie była. Czym mogłaby być i nie być. W Lecie 1910 jest jedna rola jakby z innej bajki. Oto włazi na scenę z widowni Jerzy Pal w przebraniu Starego Wiarusa. To Ludwik Solski, mąż, aktor, dyrektor z rogami, utyskujący, że Witkacy jego, chudzielca, przedstawił w Bungu jako brzuchatego rogacza i zazdrośnika. Pal jest odklejony od konwencji widowiska, Gorczyński każe mu być przybyszem z innego wymiaru i z innego teatru.
I pośród drgnień i przeczuć, chwil nieobjętych i żądania transu dostajemy nagle czysty psychologizm, złość, żal i poniekąd rozpacz skrzywdzonego człowieka. Także artysty. Kapitalna rola! Tyle na razie wiem o tym spektaklu. Słyszałem, jak zgrzytał, czułem, że nie bardzo dobrze się czuł na dużej scenie, że ścieśnienie go w przestrzeni kameralnej pomogłoby i aktorom, i reżyserowi. Ale już jest w nim (w przedstawieniu i w reżyserze frapperze) zapowiedź jakiegoś osobnego tonu w polskim teatrze. Trzeba na to wrócić.